Międzynarodowe gwiazdy pop omijały PRL szerokim łukiem. Bojkot nie miał jednak nic wspólnego z antykomunistycznymi przekonaniami. Topowi Zachodni wykonawcy nie koncertowali nad Wisłą, bo dla państwowych firm impresaryjnych byli za drodzy, a na dodatek żądali honorariów w tzw. twardej walucie, czyli dolarach lub markach. Za niewymienialne złotówki grać nie chcieli. Jeśli jednak dostali przyzwoitą gażę w dewizach, godzili się na występ.

Tak było w przypadku grupy Boney M, która pojawiła się na festiwalu w Sopocie w 1979 roku. Powołany do życia przez monachijskiego producenta Franka Fariana zespół złożony z przebywających w Niemczech czarnoskórych muzyków był wtedy u szczytu sławy. Przy hitach "Daddy Cool", "Bahama Mama", "Rasputin", "Sunny" czy "Belfast" bawiła się w dyskotekach cała Europa Zachodnia i Wyspy Brytyjskie oraz Polska.

Hedonistyczna kultura disco, którą uosabiał kwartet Fariana, idealnie pasowała do epoki Gierkowskiej prosperity. Jedyny raz w dziejach PRL władze nie widziały w zachodniej modzie niczego złego. Wręcz przeciwnie, wykorzystały nowy trend do celów propagandowych.

Boney M zgrywali gwiazdę pełną gębą. Pracownicy TVP do dziś wspominają, że zażądali przelotów białym helikopterem, w związku z czym w ostatniej chwili trzeba było przemalować wojskowego Mi-2.

Dziś członkowie Boney M nadal śpiewają z playbacku, ale już nie stroją fochów. Od czasu pamiętnego koncertu na sopockim festiwalu wystąpili w Polsce ze 30 razy. W zeszłym roku koncertowali m.in. na Dniach Węgorza w Jastarni, juwenaliach w Gliwicach (dla 20-tysięcznej publiczności!), w imprezie w łódzkim centrum Manufaktura. Sęk w tym, że nie jest to ta sama grupa, która zawojowała muzyczną Europę. Pod koniec lat 90. zespół rozpadł się na trzy składy, które koncertują pod szyldem Boney M. Frank Farian skoncentrował się zaś na działalności fonograficznej - wydaje remiksy hitów kwartetu.







Reklama