"Kiedy Pan Bóg chce nas ukarać, spełnia nasze marzenia" - powiada stare porzekadło. Najwyraźniej Scorsese na karę nie zasłużył, bowiem nadal nie spełniło się największe z jego marzeń: uważany za jednego z najwybitniejszych amerykańskich filmowców, nazywany"królem reżyserów", wciąż nie ma na koncie złotej statuetki. A przecież żaden reżyser nie był tak wiele razy głównym faworytem do Oscara. Żaden tyle razy nie odchodził z niczym.

Po raz pierwszy powinien ją otrzymać w 1976 roku za genialnego "Taksówkarza" - wcześniej otrzymał za ten film Złotą Palmę w Cannes i Złote Lwy w Wenecji. Akademicy jednak nie dali mu nawet nominacji (nie licząc tych dla aktorów), wprawiając w zdumienie cały świat filmowy. Oscara odebrał wtedy Sylvester Stallone i jego "Rocky". Za Oceanem chorowano na miłość do prostych historii, nierzadko myląc ją z prostactwem.

"Taksówkarz", historia weterana z Wietnamu, który odreagowując wojenny koszmar, aktem przemocy czyni dobro, to sugestywna opowieść o miejskiej dżungli, obnażająca namiętności jej mieszkańców. Od czasu jej realizacji Scorsese jest przewodnikiem oprowadzającym widza po Ameryce. Rozmiłowany w Nowym Jorku, umieszcza tam akcję większości swoich filmów, wychodząc z założenia, że niczym w zwierciadle odbija się w nim cała Ameryka, która wcale nie okazuje się krainą wiecznej szczęśliwości.

Tajemnicą pozostaje, w jaki sposób Scorsese, wyrafinowany znawca sztuki, wielbiciel baroku i europejskiego kina (w latach 90. z własnych pieniędzy opłacił dystrybucję w USA dzieł Federica Felliniego, Luisa Bunuela i Wojciecha Hasa) zrobił furorę w Hollywood. Jego bohaterowie to przecież samotnicy, prześladowani poczuciem winy, walczący o lepsze życie i niezadowoleni z wyników walki. Próżno szukać wśród nich uosabiających amerykański sen przeciętniaków.

Jego ulubiony aktor i przyjaciel Robert De Niro mówi o przepaści dzielącej Martina od hollywoodzkich rzemieślników: "Filmowcy pracujący na zlecenie wielkich wytwórni produkują łopatologiczne opowiastki, oglądane z pudłem popcornu na kolanach. Martin uprawia kino w sposób, w jaki Caravaggio malował obrazy - dominuje w nich obok pogłębionych psychologicznie postaci gra świateł, ciemna tonacja i naturalizm. To reżyser inny niż wszyscy".

"Wściekły byk", nakręcona na czarno-białej taśmie historia życia boksera Jake’a La Motty, którego agresja na ringu przenosi się na życie prywatne, przyniosła Oscara Robertowi De Niro, ale nie reżyserowi. Przez podobne doświadczenia Scorsese miał przejść sześciokrotnie. Do najważniejszej amerykańskiej nagrody był nominowany za "Ostatnie kuszenie Chrystusa", "Wiek niewinności", "Chłopców z Ferajny", "Gangi Nowego Jorku" i "Aviatora".

Dwa ostatnie, słabsze reżysersko, choć będące wielkimi widowiskami, wydawały się pewniakami do laurów, zdobywając rekordową liczbę nominacji. Ostatecznie jednak zgarnęły "drugoplanowe" Oscary. Wyprodukowane w jednej z najambitniejszych z hollywoodzkich wytwórni Miramax, robione "pod Oscara" wedle gustów producentów, zniechęciły Scorsese na dobre do Fabryki Snów.











Reklama