ROMAN ROGOWIECKI: Trudno było cię namówić do podłożenia głosu dla pingwinów w filmie „Happy Feet”?
ROBIN WILLIAMS: Gdy dowiedziałem się, że reżyseruje George Miller, który stworzył świnkę Babe, nie miałem żadnych wątpliwości.

Skąd pomysł, by grając pingwina Lovelace’a posługiwać się głosem a la Barry White?
Kiedy zobaczyłem fryzurę tego pingwina, te stojące włosy, od razu przypomniał mi się Barry White. Pasował mi nie tylko do fryzury, ale i charakterologicznie – nerwowy, wybuchowy, wrzeszczący na innych. Ale znam więcej takich ludzi, więc było mi łatwo stworzyć Lovelace’a.

Kiedy odkryłeś w sobie talent do imitowania wszelkich głosów?
Nie mam pojęcia, skąd się to wzięło. Wiesz, jako jedynak musiałem sam sobie organizować rozrywkę. To dlatego organizowałem samemu sobie różne przedstawienia, ożywiając swoje zabawki. Więc może to wszystko przez moich żołnierzyków, którym użyczałem głosu? Trzeba by specjalnej terapii, żebym sobie przypomniał (śmiech).

Pingwin Lovelace jest typem guru. Ty jesteś legendarnym aktorem. Widzisz podobieństwo?
Nie bardzo, jestem raczej legendarnym outsiderem. Porównałbym się do innego pingwina, Ramona. Lubię być z przyjaciółmi, rodziną – to się dla mnie liczy. Wtedy czuję się najlepiej.

Mógłbyś nauczyć kogoś grać?
Nie sądzę. Aktorstwo jest takim dziwnym, wewnętrznym mechanizmem. Nie wiem, jaką metodą można to przekazać. Wiem, że są znakomici nauczyciele, którzy mają świetne rezultaty. Ale czy mógłbym nauczyć kogoś improwizacji? Mógłbym się ograniczyć do powiedzenia: No, improwizuj!

A dlaczego nie reżyserujesz?
Powód jest prosty – byłoby mi trudno powiedzieć komuś, że to, co zagrał nie było najlepsze, bo ten ktoś mógłby spytać: A co powiesz o swojej roli w filmie „Popeye”? No i co miałbym mu odpowiedzieć?

Kto zmusił cię do największego wysiłku aktorskiego?
Peter Weir na planie „Stowarzyszenia umarłych poetów” i Gus Van Sant w „Buntowniku z wyboru”. Choć ten ostatni nie zmuszał mnie do wysiłku, bo jest na to zbyt łagodny, ale przy nim dałem z siebie naprawdę wszystko. Przy Van Sancie człowiek jest tak wyluzowany, że wydaje mu się, że gra samego siebie. Dzięki temu nagle odkrywa w sobie rzeczy, o których dotąd nie miał bladego pojęcia. A poza tym Gus jest taki kojący. Wiesz, siedzi obok kamery i patrzy na plan. Nie ma wideomonitora, nie siedzi w zamkniętej budce, z której wydaje wyroki: „To było bardzo dobre. Dziękuję, spróbujmy jeszcze raz”. On najzwyczajniej w świecie obserwuje plan i kręci.

A Woody Allen?
Zagrałem w jego naprawdę czarnej komedii „Przejrzeć Harry’ego”. Zabawne, że Allen przysyła aktorowi tylko jego rolę, a nie cały scenariusz. Przed zdjęciami nie bardzo wiadomo, o co chodzi w filmie, w którym ma się zagrać. Na kartce może znaleźć się jedno słowo do wypowiedzenia, a pod nim napis – lunch.

Umiejętnie przeplatasz granie w komediach z dramatami.
Bo lubię grać na zmianę w obu gatunkach. Ostatnio przejście z dramatu „Nocny słuchacz” do komedii „Noc w Muzeum” było naprawdę inspirujące.

Porozmawiajmy o tej twojej dwubiegunowości. Grywasz w filmach dla dzieci albo poważnych dramatach. Dostałeś spore cięgi za granie dużego dziecka w filmie „Jacku”, a za dojrzałe role cię chwalą.
Duże dziecko? To mnie zbliża do Michaela Jacksona (imituje głos Jacksona): „Lubię Twoje filmy dla dzieci, jak się je kręci? Ja złapałem się za krocze i miałem kłopoty. Witaj na ranchu Neverland”. Nie wiem, co powiedzieć...
Kiedy robię filmy dla dzieci, zależy mi jedynie na publiczności dziecięcej. Nie mam złudzeń, co o takim filmie powiedzą krytycy. Ale takie filmy nie są dla nich. Zmartwię się dopiero, jeśli dziecko po projekcji powie: „Ten film nie miał żadnej głębi”. Co innego, gdy robię film taki jak „Buntownik z wyboru”. Tu porwał mnie scenariusz. Kiedy go przeczytałem pomyślałem, że przepuszczenie tej roli byłoby kretynizmem. To jest film typu „Przebudzenia”, naprawdę poważna fabuła. Wracając do dwubiegunowości – nazwałbym to raczej przemyślanym wyborem. Robię filmy dla dzieci, bo mam dzieci, choć już dorosłe. Kręcę też poważne filmy, zależnie od ofert. Odpowiada mi taki płodozmian. Robienie różnych filmów jest dla mnie ważne. Podobnie jak solowe występy komediowe na scenie, do których ostatnio wróciłem.

Prestiżowe nagrody otrzymuje się jednak za poważne role, a nie filmy dla dzieci.
Bo poważne filmy mają lepsze scenariusze. Wszystkie poważne role, które zagrałem, były dobrze napisane. Muszę wrócić do filmu „Buntownik z wyboru” – co za scenariusz, jak to jest napisane. Przeczytałem go, a potem spotkałem tych dwóch młodych ludzi i nie wierzyłem, że to ich tekst. Zapytałem ich: „No dobrze, kto to naprawdę napisał?”. Natychmiast chciałem zagrać w tym filmie. To rola drugoplanowa, ale za to jaka! Między nami mówiąc, ja nawet bardziej wolę zagrać rolę drugoplanową niż być gwiazdą jakiegoś filmu.

Doprawdy?
Jasne, bo wtedy nie odczuwam najmniejszej presji. Zupełnie inaczej czuję się, gdy sam mam udźwignąć cały film. Dla mnie rola drugoplanowa jest równie wartościowa jak główna. Lubię też grać w filmach z efektami specjalnymi, uwielbiam komputery i gry komputerowe. Widząc mnie w takiej roli, ludzie zmieniają powszechnie przyjęte wyobrażenie na temat tego, co i jak mogę zagrać. Zapominają, że jestem aktorem, że chodziłem do słynnej Julliard School.

Grasz przeważnie pozytywne postacie. Jesteś aktorem, który nie strzela...
No nie, tego nie potrafię. Nie umiałbym trzymać broni. Nie potrafię sobie wyobrazić siebie w roli (udaje głos Schwarzeneggera): „Spójrz, wróciłem to ja, terminator. Rzuć broń”. Nie, tego zupełnie nie potrafię.

Ale trzymałeś karabin jako prezydent Roosevelt w „Nocy w Muzeum”.
Zagrałem też chemika, który projektuje bomby w filmie „Tajny Agent”. Ale zauważ, że za każdym razem obyło się bez strzelania.

Czy jest coś, czego chciałbyś się jeszcze nauczyć?
Owszem, muzyki. W filmie „Moskwa nad rzeką Hudson” grałem na saksofonie. Dla mnie gra na instrumencie to pobyt w innym świecie. Chciałbym nauczyć się dobrze grać, może zdążę przed śmiercią.

Skoro mowa o hobby... Uwielbiasz ponoć jazdę na rowerze. Co cię w tym tak pociąga?
Jedni grają w golfa, inni pływają lub biegają. Jazda na rowerze jest samotnym sportem. Jest uspokojeniem, rodzajem medytacji. Mieszkam w pięknym mieście, w San Francisco, gdzie jest dużo gór. Lubię na rowerze wjechać na taką górę, bo wiem, że czeka mnie zjazd w dół. Poza tym dzisiejsze rowery to prawdziwe dzieła sztuki, są piękne.

Nie ciągnie cię do Hollywood?
San Francisco to zupełnie inna perspektywa. Tu nie muszę się ciągle martwć o karierę. Tu parkingowy nie daje ci do czytania swojego scenariusza filmowego. W San Francisco ludzie akceptują cię takim, jakim jesteś. Wiedzą, że kręcę filmy i już. Mogę sobie pójść do antykwariatu, godzinami grzebać w starych książkach i nikt mi w tym nie przeszkadza. Mogę iść do sklepu z rowerami i kupić jakiś bardzo dziwny pojazd, a przy okazji pogadać z gońcem, który rozwozi przesyłki na rowerze, a potem pojechać na przejażdżkę przez most Golden Bridge aż do lasu i być zupełnie sam. To jest cudowne.

Czyżbyś miał już dość sławy?
Sława to surrealizm, wielki potwór, któremu łatwo ukręcić łeb. Nie ukrywam, że miło jest spotkać wspaniałych aktorów na takiej ceremonii jak wręczanie Złotych Globów czy Oscarów. Cudownie jest siedzieć w jednej sali z ludźmi, których podziwiam. Takie spotkania to wielka radość i nie będę ukrywał, że bycie sławnym ma plusy. Ale druga strona medalu to prowadzenie normalnego życia. Ja prowadzę życie dorosłego człowieka. Mam 54 lata, jestem ojcem, mam troje dzieci, za którymi dosłownie szaleję z miłości.

Jak wspominasz kręcenie w Polsce filmu „Jakub kłamca”?
Wspaniale. Mieszkańcy Piotrkowa byli dla mojej ekipy wspaniali. Pozwolili nam dosłownie kręcić w swoim domach i na ulicach. Jestem im bardzo wdzięczny, bo przez to, że kręciliśmy właśnie w tym mieście, film jest bardzo realistyczny. Nigdy byśmy tego nie osiągnęli na innym planie. Można zbudować wspaniałe dekoracje, ale te ulice są prawdziwe, ci ludzie są prawdziwi. Zdjęcia w Polsce nadały filmowi realistyczności, jakiej nie osiągnelibyśmy nigdzie indziej. A co teraz słychać w Polsce?

Zmienia się, gonimy Europę i jest chyba coraz lepiej, choć w polityce dzieją się dziwne rzeczy.
To normalne. Politycy zawsze uciekają od prawdziwych problemów i wolą zajmować się graniem na uczuciach wyborców. W filmie „Człowiek roku” staramy się pokazać to na wesoło, ale dobrze by było, gdyby podczas wyborów każdy zastanowił się, na kogo głosuje.

Wyobraź sobie, że możesz zaprosić na kolację trzy osoby do towarzystwa... Możesz wybierać postaci z całej historii. Z kim miał byś ochotę pogawędzić?
Z Einsteinem. Ciekawe co on jadł? Następnie wybrałbym Ghandiego. To byłby tani obiad, bo on nic nie je. Powiedziałby: „Robin, lacego zabrałes mi na stieka. Robin, jestes barzo okrutne. Moj psyjaciel zje trochi rizu”. A kto trzeci? Na pewno nie Hitler. (Williams gra Hitlera) „Co zjesz?” (krzyczy) „WSZYSTKO”. Może Napoleon? W końcu słynął z robienia deserów, więc warto by go zaprosić. OK. Mamy ich: Einstein, Ghandi i Napoleon. Mamy trzech trupów. Ale to byłoby całkiem miłe spotkanie.





























































Reklama