Kojarzymy pana wyłącznie jako reżysera kameralnych fabuł. Co spowodowało, że postanowił pan zrobić animację?

Wes Anderson: „Fantastyczny pan Lis” Roalda Dahla był pierwszą książką, którą miałem tylko dla siebie jako dorastający w Houston w Teksasie chłopiec. To wielkie wydarzenie w życiu dziecka, kiedy pierwszy raz coś jest oficjalnie jego własnością. Tak się złożyło, że była to też pierwsza książka tego autora, z jaką się zetknąłem, i natychmiast się w nim zakochałem. Takich doświadczeń nie zapomina się nigdy. Około dziesięciu lat temu zwróciłem się do Liccy, wdowy po Roaldzie Dahlu, z prośbą o udostępnienie mi praw do sfilmowania „Fantastycznego pana Lisa”.

Reklama

zastanawiać dopiero po skończeniu pisania. Pierwszym aktorem, który przyszedł mi do głowy w roli pana Lisa, był Cary Grant. Po 20 sekundach wiedziałem, ze Carym Grantem może być teraz tylko George Clooney. George przeczytał scenariusz i powiedział mi, że jest zachwycony, że kreci go ten pomysł i że wchodzi w to bez dwóch zadań. Powiedział, że najbardziej podoba mu się to, że z bajki płynie morał: „Kradzież jest dobra”. Miał tylko jedną wątpliwość: dla kogo robimy ten film, bo historia jest dla dorosłych, a wykonanie dla dzieci. Kiedy obiecałem mu, że zrobimy hymn na cześć kradzieży, przeszły mu wszelkie wahania. Pan Lis jest takim czarusiem, który ma problem z dorastaniem. Myślę, że George idealnie pasuje do tej roli. A to ważne, by aktor, który podkłada głos, kojarzył się z animowaną postacią, bo najpierw nagrywaliśmy głosy, a potem animatorzy pracowali z figurkami, dopasowując je do charakteru aktorów, których wybrałem. Aktorzy naprawdę zagrali w moim filmie – to nie były nagrania głosów w sterylnym studiu, gdzie nikt nikogo nie widzi. Pojechaliśmy na farmę i kiedy mieli kwestie, które animowana postać wypowiada w biegu, naprawdę biegali, kiedy mieli chować się w zaroślach, naprawdę kazałem im siedzieć w krzakach. Aktorzy czasem zachowywali się dziwnie. Normalnie, kiedy jest kamera na planie, są niewzruszeni, zapatrzeni w siebie. Teraz mieliśmy tylko sprzęt, który nagrywał dźwięk i po raz pierwszy zobaczyłem, jak próbują podpatrywać siebie nawzajem, jak czasem stają blisko i gapią się na swoich filmowych partnerów.

Pięknie pan opowiada o pracy z aktorami, ale pojawiały się informacje, że animatorów pan raczej unikał.

Z aktorami zawsze mam dobry kontakt, świetnie czuję się na planie filmów fabularnych. Z animacją jest o tyle gorzej, że to długotrwały, wymagający cierpliwości proces, który kończy się bólem kręgosłupa i tego, co poniżej. Animatorzy, którzy pracowali ze mną, byli podzieleni na 30 zespołów, a dla mnie zrobiono specjalny komputer, za pomocą którego mogłem nadzorować efekty ich pracy z każdego miejsca na świecie. Więc rzeczywiście nie było mnie w studiu w Londynie, gdzie pracowali animatorzy przez cały czas.

Reklama

Roald Dahl powtarzał często, że w pisaniu książek dla dzieci najbardziej lubi to, że może je straszyć.

Pamiętam, że byłem zachwycony, kiedy mnie przestraszył! Nie chcieliśmy skierować naszego filmu w stronę ciemniejszą od książki, ale do głowy by nam nie przyszło łagodzenie mrocznego klimatu prozy Dahla. Często myślałem o tym, czy lubiłby nasz film.

Reklama

Jego powieści dla dzieci są w Wielkiej Brytanii narodową świętością. Znając obsesję Brytyjczyków na punkcie ich języka, zatrudnił pan jednak prawie samych amerykańskich aktorów.

Proszę zwrócić uwagę na to, że zwierzęta w filmie mówią z amerykańskim akcentem, a ludzie z brytyjskim. A w przypadku „Fantastycznego pana Lisa” to przedstawiciele naszej rasy są tymi złymi. Taki trik, a i tak zaprosili mój film na Festiwal Filmowy w Londynie!

>>> Przeczytaj recenzję "Fantastycznego Pana Lisa"