Pański „Tlen” składa się z 10 teledysków zaczynających się od cytatów z Biblii. Chciał pan udowodnić, że religia nie pasuje do współczesnego świata?

Iwan Wyrypajew: Nie walczę z Bogiem. Przeciwnie, „Tlen” miał być reklamą wiary. Przykazania są sformułowane jasno i jednoznacznie. Piąte głosi „Nie zabijaj”. Ale dzisiaj ludziom to nie wystarcza. Współczesny człowiek poszukuje tlenu – czegoś, bez czego nie umie żyć. Pragnie podważać reguły, wykraczać poza granice i maksymalizować doznania. Ten pęd nie ma końca. Aby go oddać, stworzyłem 91 wersji montażowych filmu. Wczuwałem się w rytm, dopracowywałem zgranie obrazu z dźwiękiem. Martwi mnie tylko, że widzowie w Polsce będą oglądać mój obraz z napisami.

Reklama


Podobnie jak w „Euforii” i w wielu pańskich sztukach, namiętności prowadzą w „Tlenie” do zbrodni.

Pokazując na ekranie miłość doprowadzoną do ekstremum, szukam oczyszczenia. Zwykle twórcy, którzy w sztuce pokazują skrajne sytuacje, naprawdę dążą do osiągnięcia spokoju.


Nie obawia się pan, że widzom spoza Rosji trudno będzie zrozumieć tak intensywne uczucia miotające bohaterami?

Wiem, że na Zachodzie ludzie kochają racjonalność – sztukę konceptualną i intelektualne kino. Moje opowieści o słowiańskich namiętnościach mogą tam się wydać trochę banalne. Ale to mnie interesuje.

Reklama


Rosyjskie kino zdominowali ostatnio synowie mistrzów poprzednich pokoleń. Pan nie ma takich korzeni, jak Aleksiej German junior, Ilja Krzanowski, Igor Konczałowski, Filip Jankowski czy Fiodor Bondarczuk.

Nie zazdroszczę dzieciom wielkich twórców. Oprócz mnie jest wielu reżyserów, którzy nie wywodzą się z kręgów artystycznych – choćby Piotr Buslow czy Borys Chlebnikow.

Reklama


Skąd wzięła się sztuka w życiu chłopaka z biednej, irkuckiej rodziny?

To dziennikarski mit, że miałem trudne dzieciństwo. Było zwyczajne i szczęśliwe. A talent czy pasja to wyłącznie kwestia indywidualnego losu człowieka, a nie jego środowiska. Widać taka przyszłość była mi pisana.



Pan chyba po prostu wierzy w przeznaczenie?

Tak. A jest w tym coś złego?


Jednocześnie w swoich obrazach kreśli pan granicę między miastem a wsią. Dlaczego?

Bo ta różnica istnieje, sam czuję w sobie prowincjonalność. Chciałbym w sobie zachować cząstkę ludowej przyzwoitości i prostej wiary. Odbierać moralność jako coś naturalnego.


Moskwę przedstawia pan jak miasto-potwora.

Boję się jej monumentalizmu. Ona jest jak wielki dom, w którym nikt nie czuje się u siebie. A w gruncie rzeczy tam panuje prawdziwie prowincjonalna mentalność, mimo że wszystko bardziej się błyszczy i migocą tysiące światełek. Bo Rosjanie wciąż mają kompleksy, które rozrywają ich od środka.


Skąd się one biorą?

Z braku poczucia własnej wartości. Dusi się w nas rosyjska, szeroka dusza. Mamy przeświadczenie, że zostaliśmy stworzeni do wyższych celów, ale nie wierzymy, że cokolwiek możemy zrobić. Zwykli mieszkańcy kraju są odizolowani i nie uczestniczą w życiu społecznym. Gdziekolwiek pojedziemy, czujemy się obco, jakbyśmy byli gorsi. Ale też podobnych ludzi widzę w Londynie, Nowym Jorku. Żyjemy w świecie, w którym niemal wszyscy udają kogoś, kim nie są.


A pan?

Ja też. Borykam się z wieloma problemami i kompleksami. Ale z drugiej strony nie mogę się skarżyć. Odkryłem, że w domu mam wszystko, czego mi potrzeba. Jest mi dobrze na świecie. Zajmuję się swoją pracą, kocham swoją kobietę i nie uczestniczę w życiu Moskwy.


Czy artysta rzeczywiście może tak uciec w prywatność?

Żyję życiem Rosjan, jestem przecież dramaturgiem. Ale co innego myśleć o problemach zżerających ludzi, a co innego rozpuścić się w szaleństwie i uwierzyć, że polityka jest jakąś rzeczywistością. Nie chcę skupiać się na zjawiskach społecznych.


Jednak nazywa pan siebie przedstawicielem ostatniego pokolenia skrzywdzonego przez miniony system.

Nie sam komunizm, lecz nagła transformacja wydarła nam grunt spod nóg. Przy nas bardzo szybko skończyła się epoka. W ciągu miesiąca nagle przestało istnieć życie, jakie znaliśmy, i społeczeństwo komunistyczne, do którego przywykliśmy. Zniknęły wszelkie moralne punkty odniesienia. Matka uczyła mnie, że nie należy chwalić się pieniędzmi albo budować kariery na oszustwach i podkopywaniu pozycji innych. Nagle okazało się, że dzięki łamaniu tych zasad powstają największe fortuny, a bogactwo wyznacza życiowy sukces. Ludzie w Rosji nie byli gotowi na tak gwałtowną zmianę, stali się w pewnym sensie dzicy.


Ciągle odczuwa pan skutki transformacji?

Najgorsze były lata 90. Nie było wiadomo, co jest jeszcze słuszne, a co już nie. Wszystkiego uczyliśmy się od nowa, po omacku. Pewnie miną dekady, nim wyjdziemy na prostą, a wciąż nie mamy pewności, czy podążamy w dobrym kierunku. Ale przynajmniej zaczął się czas nadawania rzeczom właściwych znaczeń i sensów.



Jaka jest rola sztuki w tym procesie?

Sztuka odkrywa przed ludźmi ich wewnętrzny świat. Dlatego ważniejsze są dla mnie dzieła, które nie pokazują problemów społecznych, tylko coś boskiego w nas. Filmy dające nadzieję. Nie chodzi mi, oczywiście, o piękno rodem z reklamówek i seriali. W „Tlenie” starałem się zaprezentować świat bez upiększeń. Jednak rejestrując brud współczesności, przypominam, że jest w nas jeszcze druga strona. Nie rozumiem takich reżyserów, jak Haneke albo von Trier. W ich filmach można odnaleźć wyłącznie mrok.


Rosyjska kinematografia jest jedną z ostatnich, która zadaje pytania o Boga, śmierć, miłość, prawdę.

Myślę, że paradoksalnie dzisiaj mniej jest prawdziwej duchowości niż dawniej. Kiedy religia była zakazana, zajmowali się nią ci, którzy mieli taką potrzebę. Teraz jest moda na wszystko, co spirytualne. We współczesnym pojęciu wiery kryje się coraz więcej popisu i hochsztaplerki. Często ktoś, kto głośno wymawia słowo „Bóg”, wcale o nim nie mówi. Tymczasem można nakręcić opowieść o kierowcy ciężarówki, w której nie padają wielkie słowa, a dotyka się metafizyki.


Rublow mógłby żyć w naszych czasach?

Ktoś taki jak on urodzić może się zawsze. Ale już nie powstałby o nim film. Nikt nie dałby pieniędzy na obraz, w którym nie ma choćby nuty komercji.


Trudno jest być twórcą niezależnym we współczesnej Rosji?

Bardzo. Dla mnie zrealizowanie kolejnego projektu graniczy z cudem. Dla naszych producentów liczy się wyłącznie to, by produkcja na siebie zarobiła. Dlatego kuleją wszelkie gałęzie kina. Rodzime obrazy komercyjne są niedołężne. To kopie propozycji amerykańskich, tylko słabsze. A widzowie nie są głupi i nie chcą podróbek. 90 procent naszych filmów się nie zwraca. Nawet jeśli któryś z nich zbierze w dystrybucji 40 milionów dolarów, okazuje się, że jego budżet wynosił 30. A wtedy w kinach trzeba zarobić 60 milionów, by mówić o zysku. A arthouse? Mówiąc delikatnie, jako widz nie znajduję tam satysfakcji.


Jednak rodzą się nowe gwiazdy reżyserii rosyjskiej. Nie patrzy pan na współczesną kinematografię z nadzieją?

Mamy świetnych reżyserów, ale nie żyjemy już w czasach Paradżanowa czy Tarkowskiego. W nowej epoce nie stworzyliśmy nowego sposobu obserwowania świata. Na to trzeba poczekać. Przyszły Tarkowski dzisiaj idzie do szkoły. Kiedy ją skończy i zacznie samodzielnie myśleć, to może zrobi swoje wielkie dzieła.