Bartek Konopka: W 2005 roku, w trakcie tak zwanego pitchingu, czyli prezentacji nowych pomysłów na Międzynarodowym Festiwalu Filmów Dokumentalnych w Jihlavie, wspólnie z Piotrem Rosołowskim, współscenarzystą i późniejszym autorem zdjęć do „Królika”, zaprezentowaliśmy pomysł opowiedzenia o najnowszej historii Niemiec z punktu widzenia królików. Aplauz był natychmiastowy. Tematem zainteresowały się jednocześnie telewizje: niemiecka, belgijska, fińska i oczywiście polska. Mogliśmy zaczynać...

Reklama

Mnogość międzynarodowych podmiotów koproducenckich zmuszała was do większych lub mniejszych kompromisów?
Nie. Paradoksalnie Niemcy, którzy mają największy udział finansowy w produkcji „Królika”, namawiali nas, żebyśmy robili to, na co tylko mamy ochotę. Okazało się bowiem, że „Królik po berlińsku” trafił do zaczarowanej grupy jednego procentu rocznej produkcji stacji MDR, w ramach którego powstają najbardziej zwariowane i ryzykowne projekty. Nie musieliśmy płacić żadnych komercyjnych serwitutów.

Skoro mieliście tak komfortowe warunki pracy, dlaczego film powstawał aż tak długo?
Tak to wygląda w wypadku dużych koprodukcji. Realizacja „Królika” trwała prawie cztery lata. Na początku trzeba było uporządkować finansowanie filmu, skompletować umowy, potem rozpoczęliśmy wielomiesięczną, skomplikowaną i żmudną dokumentację.



Twój film wydaje się fantazją, tymczasem rzeczywiście przez prawie trzydzieści lat tysiące królików zamieszkiwały tak zwaną strefę śmierci, czyli pas ziemi między murem berlińskim. Króliki przebywały tam aż do zburzenia muru w 1989 roku, uczestnicząc w kolejnych wydarzeniach historycznych.
Do dzisiaj nie wiadomo dokładnie, skąd się wzięły. Jest kilka sprzecznych hipotez. Moim zdaniem chodziło o to, że zwierzątka poczuły się tam po prostu bardzo dobrze, były bezpieczne: daleko od lisów (i od ludzi), miały dużo trawy. Raj.

Reklama

Prowokacyjna metafora idei muru berlińskiego…
Kiedy studiowałem archiwalne artykuły prasowe, ze zdumieniem czytałem wypowiedzi czołowych intelektualistów niemieckich - z obu stron muru. Autorytety początkowo wcale nie zaprotestowały na podział państwa na dwie części. Jak zwykle pod płaszczykiem ideologii pojawiły się argumenty gospodarcze. Że tak będzie lepiej dla obu stron.

Mieszkańcy byłego NRD wspominają króliki?
Wszyscy je pamiętają, ale nie bardzo chcą o tym mówić. Niezadowoleni z rozmów z ludźmi długo szukaliśmy z Piotrem formy, spoiwa dla naszej historii. Chodziliśmy od domu do domu, szukaliśmy świadków, ale temat wciąż się nam wymykał. W międzyczasie urodziła mi się córka, Zosia, nakręciłem krótką fabułę - „Trójkę do wzięcia”, z kolei Piotrek Rosołowski na stałe przeniósł się do Berlina.

Reklama



W którym momencie konwencja filmu wreszcie się wykrystalizowała?
W 2007 roku zrobiliśmy pierwsze zdjęcia. Nagraliśmy wtedy na taśmie wiele wypowiedzi, które ostatecznie w 80 procentach trafiły do kosza. Mieszkający w Niemczech Piotrek całymi dniami przesiadywał w archiwaliach, pomagały nam telewizje. Wciąż pojawiały się nowe pomysły – zastanawialiśmy się na przykład nad wprowadzeniem sekwencji animowanych, wybraliśmy także konkretnego narratora, ale to wciąż nie było to. Dopiero w momencie, kiedy przyszła mi do głowy Krystyna Czubówna ze swoim charakterystycznym tembrem głosu oraz filmy przyrodnicze, których była lektorem, nagle wszystko się rozjaśniło. Eureka. Pomysły same zaczęły przychodzić mi do głowy. Złapałem feeling, zobaczyłem film.

Rozmawiałem niedawno ze znajomym Niemcem, który po obejrzeniu „Królika po berlińsku” był zaskoczony ilością materiałów archiwalnych wykorzystanych w filmie. Nigdy wcześniej nie widział tych zdjęć.
Bardzo dziwna sprawa. Przystępując do pracy nad dokumentem, byliśmy przekonani, że Niemcy ze swoją słynną skrupulatnością mają wszystko świetnie zresearcherowane, opracowane i skatalogowane. Było zupełnie inaczej. Króliki w murze berlińskim to tabu. Nie znaleźliśmy praktycznie żadnych gotowych materiałów filmowych na ten temat.



To trochę zdumiewające, że nikt wcześniej nie wpadł na podobny pomysł. Przecież króliki w murze (berlińskim) to historia jak z bajki. Z morałem.
Może chodzi o wewnętrzną cenzurę? O ile w fabule Niemcy co jakiś czas próbują rozmiękczyć, obśmiać okres podziału - na przykład w „Good Bye, Lenin!” czy w „Słonecznej alei” - o tyle wszystkie dokumenty na ten temat są bardzo serio. Od redaktorów z niemieckiej telewizji słyszeliśmy wciąż: „Cieszymy się, że film robią Polacy, my nie potrafilibyśmy nabrać odpowiedniego dystansu”.

Jak film został odebrany w Niemczech?
Dosyć dobrze, ale bez fajerwerków. Ponieważ otrzymaliśmy już kilkanaście prestiżowych nagród – m.in. Złotego Lajkonika w Krakowie, nagrody na festiwalach HotDocs i Planete Doc Review – trudno było ten tytuł zignorować, ale mam wrażenie, że Niemcy przestraszyli się wymowy filmu, być może uznali, że jest trochę za wcześnie, żeby o murze berlińskim opowiadać w takiej tonacji.

Moim zdaniem w „Króliku po berlińsku” nie ma żadnych prowokacji, ale z drugiej strony wyobrażam sobie larum, jakie podniosłyby niektóre opiniotwórcze środowiska w Polsce, gdyby Niemcy nakręcili ważny dokument opowiadający na przykład o przygotowaniach do Okrągłego Stołu.
Może w tym jest pies pogrzebany. Pardon, królik…



„Królik po berlińsku” trafił na tzw. skróconą listę ośmiu tytułów, które będą się ubiegały o nominację do Oscara w kategorii krótkometrażowy film dokumentalny. Są szanse na nominację?
Nieskromnie powiem, że tak - są duże. „Królik” jest jedynym w tym gronie filmem nieamerykańskim. Znamienne, że spośród 37 tytułów walczących o nominację nasz film miał prawdopodobnie najmniejszą promocję. Nikt z nas nie mógł wtedy pojechać do Ameryki, nie było żadnego wielkiego lobbingu, a mimo to znaleźliśmy się w półfinale. To dobrze rokuje.

W 2004 roku nakręciłeś świetny dokument „Ballada o kozie”, teraz powstał „Królik po berlińsku”. Zwierzęca perspektywa to jakieś założenie?
Skąd, czysty przypadek. W międzyczasie pojawiały się i upadały różne projekty, akurat te dwa wypaliły. Ale spokojnie, nie planuję trylogii zwierzęcej (śmiech).

Twoje filmy zaskakują. „Królik po berlińsku” i „Ballada o kozie” są propozycjami bardzo dalekimi od kanonu polskiej szkoły dokumentu: kreacyjne, w gruncie rzeczy bliskie fabule. Z kolei w etiudzie „Czubek”, którą zrealizowałeś jeszcze na studiach, ale także w głośnej „Trójce do wzięcia”, bardzo ważny był dla ciebie real, konkret, detal.
Jako reżyserowi zależy mi przede wszystkim na tym, żeby mieć pewność, dlaczego bohater się zmienia, ewoluuje albo podejmuje zgubne w skutkach decyzje. To nie może być przypadek. Szukam sensu.



W twoich filmach odnajduję poczucie humoru, które wydaje się efektem zadziwienia światem w całej jego rozmaitości. Bez tonu oskarżycielskiego, ale również bez sentymentalizmu.
Cieszę się, że to zauważyłeś. Nie boję się uśmiechu, surrealistycznego poczucia humoru, które wynikają pewnie z lektury Gombrowicza czy Witkacego albo, jeśli sięgnąć dalej, z tradycji polskich Sarmatów. Lubię także język aluzji. Taki model kina – i życia – jest mi bliski. Pochodzę z małego miasta, jestem chłopakiem z prowincji. Bardzo długo nie byłem pewien, co chcę robić w życiu. Moja droga zawodowa była bardzo kręta. Skończyłem filmoznawstwo w Krakowie, pracowałem jako dziennikarz, mieszkałem w Łodzi, dopiero kilka lat temu przeniosłem się do Warszawy.

Nie wiedziałem, że pracowałeś jako dziennikarz – pisałeś recenzje filmowe?
Czasami. Byłem członkiem redakcji nieistniejącego od dawna branżowego magazynu „Film Pro”. Przez jakiś czas współpracowałem z radiową „Trójką”, pisywałem do gazet regionalnych, w końcu podjąłem współpracę z telewizjami. Robiłem reportaże dla TVN, telewizji publicznej. Studia reżyserskie w Katowicach podjąłem jak gdyby z doskoku, cały czas pracując.

A dlaczego dopiero teraz, po kilku dokumentach, po „Trójce do wzięcia”, zaczynasz zdjęcia do fabularnego debiutu?
Nie ułatwiałem sobie drogi, niespecjalnie walczyłem, przez cztery lata dłubałem nad jednym filmem. Koledzy są pewnie dalej ode mnie, ale w perspektywie życiowej nie ma to aż tak dużego znaczenia. Nie pchałem się do fabuły, bo nie miałem o czym opowiadać. Nie znalazłem swojej historii, a może nienależycie jej szukałem? Wiele osób namawiało mnie, żebym rozbudował scenariusz „Trójki do wzięcia” i wykroił z tego materiału pełnometrażowy debiut. Ale to chyba nie był dobry pomysł. Musiałem jeszcze trochę odczekać. Udało się. Właśnie zaczynam zdjęcia do „Lęku wysokości”.



To będzie film o relacjach ojca i syna, tak?
Opowieść o synu marnotrawnym. Albo o ojcu, który porzuca swoje dziecko, zdradza. O trudnym powrocie do siebie dwojga ludzi.

Mroczny, skomplikowany temat.
Nie tylko. To jest w gruncie rzeczy opowieść o miłości trudnej do spełnienia – pojawiającej się nagle i wywracającej życie bohatera. Taki męski melodramat. Trochę także film o tym, jak trudno ułożyć najprostsze stosunki w życiu – z własnymi rodzicami. Jak trudno zdobyć się na mądrość i akceptację wobec nich. A przychodzi przecież taki moment, że stajemy się ojcem dla swojego ojca albo matką dla matki. Wciąż mam w głowie takie filmy, jak „W imię ojca”, „Inwazja barbarzyńców”, „Rain Man”. Wzruszające opowieści. To jest mój krąg odwołań…

Poznałem cię na początku tej dekady, na festiwalu w Koszalinie, gdzie – jeszcze jako student Szkoły Filmowej w Katowicach – pokazywałeś swój film dyplomowy. Byłeś wtedy na samym początku drogi. Gdzie jesteś teraz?
Nie wiem, nie chcę się nad tym zastanawiać. Życie spłatało mi niezłego psikusa. Kiedy się poznaliśmy, nie miałem planu, że będę robił filmy. Zależało mi na realizowaniu wideoklipów, na muzyce. Potem wciągnął mnie telewizyjny reportaż, dokument. W końcu pojawiała się fabuła. Czuję się trochę jak Kandyd. Nie przestaję się dziwić…

Pełny tytuł Wolterowskiego arcydzieła brzmi: „Kandyd, czyli optymizm”.
Tak, optymizm, ale taki zwierzęcy, trochę naiwny.