Inne
"Amerykańskie ciacho" (aka "Spread") USA 2009; reżyseria: David MacKenzie; obsada: Ashton Kutcher, Anne Heche; dystrybucja: Monolith; czas: 97 min; Premiera: 4 grudnia; Ocena 2/6


Magdalena Michalska, krytyk filmowy "Dziennika Gazety Prawnej":

„Amerykańskie ciacho” zbyt wiele treści nie ma, ma za to pazur i obcą kinu komercyjnemu swobodę obyczajową. Nikki (Kutcher) jest bezdomny, bezrobotny i bez kasy. Jednak w przeciwieństwie do większości osób w tej sytuacji nie ciągnie za sobą wózka z wygrzebanymi na śmietniku rzeczami, nie pierze ciuchów w oceanie i nie śmierdzi. Bryluje za to w kalifornijskich nocnych klubach dla pięknych i bogatych, w których podrywa kolejne samotne, ale atrakcyjne panie w pewnym wieku, ochoczo oferujące mu nie tylko swoje wdzięki, ale też samochody, karty kredytowe i wille z basenem. Jego najnowszą zdobyczą jest Samantha (Anne Heche), posiadaczka grubego portfela i willi, w której mieszkał kiedyś Peter Bogdanovich.


W pierwszej połowie filmu Kutcher i Heche ochoczo pokazują wszystko, co mają pod ubraniem, jak na amerykański film o seksie, seksu jest tu zaskakująco dużo, i nikt nie zabiera się do sprawy w szczelnie przylegających majtasach. Właściwie dopiero po 45 minutach twórcy „Amerykańskiego ciacha” orientują się, że trzeba by wprowadzić do filmu jakąś komplikację fabularną, bo inaczej wyjdzie im niewiele więcej ponad apetycznego softpornola. Wprowadzają więc postać Heather – pięknej kelnerki, w której zadurza się nasz żigolak. Niestety szybko się okazuje, że dziewczyna zarabia pieniądze na życie w podobny co on sposób.

Reklama

Takie drewno (choć obdarzone niezłym ciałem) jak Kutcher pogrzebałoby każdą rolę. Tym razem jednak jako słodki przygłup z talentem do podrywu zaskakująco wydaje się na swoim miejscu. Kłopot tego filmu polega raczej na kompletnym braku scenariusza, przykrywanym ostrymi scenami i pospieszną moralizatorska puentą. Trudno sobie wytłumaczyć, dlaczego subtelny europejski reżyser, z pewnym doświadczeniem w podobnej tematyce, zrobił w Hollywood film, który jest o kilka klas gorszy od klasyków gatunku: „Śniadania u Tiffany’ego” czy nawet „Amerykańskiego żigolaka”.